sobota, 27 grudnia 2014

Samotny Wilk na motocyklu w Zakopanym

     Jeśli zaczniesz jeździć motocyklem, już nie przestaniesz. Znam kilka osób, które krytykują ten sposób życia na dwóch kółkach, ich wszystkich łączy jedna rzecz - nigdy sami nie jeździli. Nie ważne na czym jeździsz, na Harleyu za 40.000 zł czy na zabytkowej polskiej ETZ - i tak liczy się pasja. Możesz jeździć w grupie, w klubie, czy też jako samotny wilk. Jeden z takich wyjazdów zdarzył mi się pewnego lata. Po prostu któregoś dnia nudziłem się wieczorem popijając piwko przed telewizorem. Postanowiłem nie marnować życia, wziąłem telefon do ręki, Dzwonie... Odbiera mój druh, pytam wprost: "Stary, jedziemy jutro na Hel?, to tylko z 450km?" W odpowiedzi słyszę marudzenie, że kobieta go wkurza, że jest zmęczony po pracy(przecież jedziemy jutro), że musi pompę paliwa wymienić... Pierwsza zasada motocyklisty: Nie marudź, na zlotach motocyklowych nikt nie marudzi. Decyduję, że jutro około 7 rano "samotny wilk" wyjeżdża w trasę sam...

Zakopane, motocykle, niedźwiedzie, piękna pogoda... czego chcieć więcej, Polska to piękny kraj.
      Poranna pobutka, śniadanie, sprawdzam czy wszystko zabrane, ubieram się jak na moturzystę przystało, idę do garażu ulicami miasta. Uwielbiam obserwować ludzi mijających mnie ubranego po zęby z kaskiem w ręce, gdy oni idą do kościoła na niedzielną mszę. Osobiście wolę jeździć motocyklem i myśleć o Bogu, niż siedzieć w kościele i myśleć o motocyklu. Wiem, że wielu patrzy z zazdrością, ale przecież tego chcieli, żona, dzieci, niedzielny rosół, ja nic nie muszę, jestem wolny, jestem szczęśliwy. Odpalam maszynę, siadam, robię znak krzyża, który zawsze traktowałem jako krótką modlitwę, nie zabobon. Ruszamy... Wybieram trasę turystyczną, z uporem maniaka i mapą w tankbagu(torba mocowana do zbiornika paliwa) próbuję ominąć A4, która wtedy dla jednośladów była płatna. Nie udaje się... dziady jedne, jak oni to robią? Niby nic, ale skasowali mnie około 5 zł za krótki odcinek. W gigantycznej kolejce do bramek przepuszcza mnie kierowca puszki(samochodu). Dalej na Oświęcim i Wadowice. Pomiędzy miejscowościami dojeżdża do mnie rozpoznawalna z daleka zielona Ninja(Kawasaki). Pozdrawiamy się lewą ręką. Widzi, że blachy z dolnośląskiego, ale dwa Kawasaki to już jedna rodzina. Dłuższy czas towarzyszy mi. Mocniejszy silnik na wtryskach szybciej odjeżdża ode mnie, ale przy każdym zakręcie zwalnia pozwalając mi dojechać, dzięki temu kręty około 30 kilometrowy odcinek z pięknymi już górskimi widokami pokonujemy razem. Na koniec zamrugał awarynymi na porzegnanie i wystrzelił jak z procy znikając w leśnej bocznej drodze. Po wjechaniu na Zakopiankę spory ruch, przebijam się środkiem co jest łatwe na tak szerokiej drodze w momentach wzniesień. Mijam TIR`a, biorę dość ostry zakręt w prawo i... HAMOWANIE!!. Wszyscy stoją, stado owiec na drodze. Jakiś baca z psem przegania je z lewej na prawą stronę. Niesamowity widok... Zakopane tuż, tuż...

Owce przechodzące z jednej strony na drugą na Zakopiance.
     Jeszcze tylko tankowanie, 100, 80, 65km... Na postoju ściągam kask z głowy, chwila odpoczynku, 4 litery bolą. Po 5 minutach jadę dalej. Ściemnia się... muszę zdążyć. Dzwoniłem do właściciela pensjonatu, a raczej małego sklepiku z paroma pokojami gościnnymi. Mówiłem, że jadę z daleka. Radzi mi zdążyć do 20, bo będzie zamykał i idzie do domu. Zaciskam rękę na manetce gazu... trzeba jechać... czas goni... Jeszcze jeden zakręt, długa prosta, już widać góry... kilka zakrętów, prosta... ZAKOPANE!! Zatrzymuję się przed znakiem, z radości robię zdjęcie, zmieniam mapę w tankbagu z ogólnej na dojazdową do miejsca noclegowego. Nawet nie wiedziałem jak bardzo się mylę, kiedy wypowiadałem słowa: "Teraz dojechać to pestka". Zakopane ciągnie się w nieskończoność. Kiedy jestem blisko, to już ostatni kilometr, z przemęczenia i panującego półmroku nie zauważam progu zwalniającego. Hop!! Nie... nie dam się pokonać 300metrów przed celem, wyprowadzam motocykl z trudnej sytuacji, minutę później parkuję przed ośrodkiem, gdzie mam dziś spać.

Wjazd do Zakopanego, wielka radość z pokonanej trasy z Dolnego Śląska
     Wita mnie właściciel, trochę z niedowierzaniem, że się jednak pojawiłem. Zanim schodzę z maszyny, ogląda motocykl dookoła, patrzy na tablicę rejestracyjną DL, pytając skąd dokładnie jadę. Przyglądając się prawdziwej pogorze martwych much na kasku, kurtce, lusterkach woła mnie do zamkniętego już sklepu. Wyciągając umówione 70 zł za nocleg i podając mu je na stole, słyszę: "Daj pan spokój". Bierze z pomiętych banknotów 30 zł podając mi klucz do przygotowanego już pokoju.
     Jest po 22, niebo już dawno zaciągnęło się mroczną nocą, blady księżyc wędruje mozolnie przedzierając się przez chmury. Przejechać prawie 500 km by wieczorem usiąść z piwkiem w dłoni o zmroku, czuć moc gór nad sobą, być... ale zaraz... co to? Schodzą mocno spóźnieni turyści z trasy, oświetlają sobie drogę  pod stopami telefonami. Widać, to jedyne komórki jakie mają, gdyż nikt o zdrowych zmysłach tak późno z gór nie schodzi bez latarki. W pokoju zasypiam szybko, ogrzany dwoma nieznanej marki mi piwa, nie czuję chłodu. Budzi mnie prawdziwy ziąb, dłonie jak z lodu, uszy zimne. Coś mnie się zdaje, że właściciel zapomniał o ogrzewaniu, lub jeden z niedźwiedzi dobrał się do kabli. Znajduję na korytarzu puszkę z bezpiecznikami. Znajduję właściwe przełączniki, po 15min robi się ciepło w pokoju. Zasypiam by z kolei obudzić się nad ranem  jak w saunie. Z deszczu pod rynnę...
     Rano nie miałem w planach chodzić po górach w wielkim stylu. Wyszedłem na krótki spacer. 50 metrów obok odnajduję wielki wyciąg na Kasprowy Wierch, mogłem go wczoraj nie zauważyć. Ponieważ w kolejce jest z 10-15 osób, postanawiam "porwać się z motyką na słońce". Nie mając innej odzieży, w ciężkiej kurtce motocyklowej, w butach które świetnie nadają się do jazdy, ale do chodzenia już nie oraz innym sprzęcie, wchodzę do wagonika jadącego na Kasprowy.

Taki napis znajduje się przed kasą na Kasprowy. Niech mnie w 4 litery pocałują, jak będę emerytem do mnie nie zobaczą.
Tabliczka po wyjściu z wagonika górskiego. Szczyt zdobyty, może i nie na własnych nogach, ale zdobyty.
     Widoki niesamowite, zarówno przy wjeździe kolejką jak i na samym szczycie. Wieje bardzo mocno, aż ciężko złapać oddech. Ponieważ przyjechałem rano, ludzi na szczycie niewiele. Przechodzę z Kasprowego na Suchy Beskid. Kilka zdjęć na pamiątkę, kradnę piękny kamień, który mam do dziś. Ponoć nie wolno z parku krajobrazowego nic wynosić, ale kto motocykliście zabroni szczególnie, że nikt nie wie. Ważyć mnie też nie będą przy wyjściu :P W takich momentach człowiek czuje coś niesamowitego, co można porównać z jazdą motocyklem górskim szlakiem po gładkim asfalcie. Czujesz, że żyjesz, czujesz, że oprócz ciebie jest jeszcze ktoś, wielka siła, ktoś kto nad nami jest, czuwa, Bóg. Powiem tak: nie jest Polakiem ten, kto w polskich górach nie był, a już na pewno na kto nie był na Kasprowym. Zgodnie z hasłem: Motocykliści są wszędzie, Motocykliści są na Kasprowym. Nie poznałem jeszcze motocyklisty, który by w ubraniu motocyklowym był tak wysoko. Żałowałem, że nie zabrałem kasku :)

Widok na polskie góry z przejścia między Kasprowym a Suchym Beskidem
     Wracając przymierałem głodem, postanowiłem zjeść śniadanie przed zjazdem na dół. Niech ich piorun tam strzeli!! Nie pamiętam ile za to zapłaciłem, chyba bardzo chciałem zapomnieć. Nie dość, że smakowało jak przysłowiowy "pies zmielony z budą", to zdobycie wolnego stolika graniczyło z cudem. Zjadłem choć mój organizm bardzo się bronił, głód jednak był silniejszy. Słynne parówki "z kciukiem" z jednego z francuskich supermarketów przy tym to rarytas.

Na zdjęciu: "pies zmielony z budą" dla niepoznaki wyglądający jak parówki. Cena posiłku na Kasprowym Wierchu po cenie rosyjskiego kawioru.
     Szczęśliwy i zadowolony, bo nawet zła parówka jest dobra kiedy brak jedzenia, zjeżdżam na dół gdzie czeka na mnie już zniecierpliwiona Kawusia(tak motocykliści nazywają pieszczotliwie motocykle Kawasaki). Poznaję prawdę o polskich przysłowiach, a mianowicie fakt, że zawsze się sprawdzają. "Kto wcześnie wstaje, temu pan Bóg daje" mamroczę pod nosem z uśmiechem mijając tłumy czekające do kasy z biletami na wjazd na Kasprowy Wierch :) Wiem, że dłuuugo jeszcze tak postoją :D

Kolejka czekających na wjazd na Kasprowy przed południem.
     Zdaję klucz, jem normalny posiłek, odpalam maszynę ku uciesze kilku osób, które robią mi zdjęcie. Motocykle to rzadkość chyba tak wysoko a i Kawasaki z 1979, 4 cylindrowe na gaźnikach z 2 pięknymi chromowanymi wydechami robi wrażenie, zapalam ją jednym wciśnięciem startera i rozlega mruczący warkot mocy. Ssanie nie potrzebne, mimo zimna odpaliła od razu, jakby nie mogła się doczekać pokonywania kolejnych słupów kilometrowych przy drodze by dowieź mnie szczęśliwie do domu. Wybieram inną trasę, jadę bardziej po południowej stronie A4, zwiedzam po drodze jeszcze dom postawiony do góry nogami, jakąś wioskę wikingów, po czym wbijam się na autostradę i przekręcam manetkę ile fabryka dała na piątym biegu. Na A4 ciemno, ruch mały. Po prawej porządnie się grzmi, idą ciemne chmury. Staram się je przegonić, ale nic z tego. Leje około godziny czasu. Blenda(szybka przy kasku) zaparowana, podnoszę ją... deszcz pada do środka, ubrania mokre, nie mam na sobie nic suchego. Nie przygotowałem się na deszcz. A niech to piorun strzeli, choć może w tej sytuacji lepiej nie. Stosunkowo nieprzemakalne ubranie okazało się przemakalne, i jak tu wierzyć reklamom? Przecież nic nie wytrzyma godzinnego naporu deszczu. Nie chciałem się zatrzymywać, motocykliści mówią: "Nie jeździłeś w deszczu to gówno jeździłeś". Chcę być jak najszybciej w domu. Wracam zmęczony, ale szczęśliwy. Wiem, że w dwa dni zrobiłem około 1.000 km, nie mam sił by zerknąć na licznik. W domu czeka kotka, biorę ją na ręce, jak zwykle obwąchuje rzeczy w których przyszedłem, jak prawdziwa kobieta wyczuwająca perfumy tej innej. Tym razem czuje tylko zapach polskich gór i przejechanych kilometrów.

Kawasaki KZ750(boczki KZ700 zmienione z innego motocykla) z 1979 roku przed schroniskiem w którym spałem.

2 krótkie filmy z wyjazdu:

        

2 komentarze: